Moja odzież miała barwę przeważnie szarą, jego natomiast była ciemnoniebieska, ozdobna złotemi galonami i sznurami. Wogóle wyglądał na człowieka, który nie potrzebuje liczyć się zbytnio z zawartością swojej sakiewki.
Obmacawszy się ztyłu i zprzodu, od góry i od dołu, i przekonawszy się, że przykry wypadek nie pozostawił po sobie śladu z wyjątkiem kilku osmalonych włosów w wąsie, wypogodził oblicze i, wyciągając do mnie rękę do uścisku, rzekł serdecznie:
— Allaha szüke, szagh im! Bu wakyt n’asl idiniz? — Dzięki Bogu, zdrów jestem! Co się z panem w ostatnich czasach działo?
— W ostatnich czasach? — zapytałem zdumiony. — Zna mnie pan, jak widzę...
— A pan mnie nie?
— Rzeczywiście, nie mogę sobie przypomnieć.
— Wierzę, gdyż nie mówiłeś pan ze mną wówczas. Usiądźmy! Pewnie się pan piwa napijesz. Zapraszałem pana; musisz pan być moim gościem.
Usiadł na pewniejszym stołku, zaś ja naprzeciw niego. Co za przypadek! Zaledwie
Strona:Karol May - Chajjal.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.