z jakiej wysokości, nie uległby takiemu zmiażdżeniu. Ktoś musiał strącić tego człowieka w przepaść.
— Cóż znowu? To bałamutny wymysł! — zawołał Alfonso.
Garbo blady był, jak chusta.
Sternau ciągnął dalej:
— Udowodnię natychmiast, że mam rację.
Po tych słowach oddalił się o kilka kroków, podniósł jakiś kamień i, pokazując go sędziemu, zapytał:
— Co sennor widzi na tym kamieniu?
— Krew.
— Nie. To nie krew. Niech doktór Cielli powie.
Sędzia pokazał kamień doktorowi Cielli, który odparł:
— Istotnie, to nie krew. To mózg. Zmarły uderzył zapewne głową o ten kamień.
— Nie — rzekł Sternau. — Wręcz przeciwnie. Chodźcie za mną, sennores!
Po tych słowach uszedł kilka kroków w kierunku przeciwnym od miejsca, w jakiem leżał kamień. Zatrzymawszy się, wskazał na zagłębienie w ziemi, odpowiadające rozmiarom kamienia.
— Oto tu, w tem miejscu, leżał kamień; zabrano go stąd i rozbito nim głowę trupa.
— Tak, to oczywiste! — zawołał sędzia.
— Ależ to jakieś fantasmagorje — oponował Alfonso.
— Chodźcie panowie dalej, bo to jeszcze nie wszystko.
Sternau począł się wspinać na górę, reszta poszła za nim. Wdrapawszy się na szczyt wzgórza, doktór przystanął tuż nad przepaścią.
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
97