Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Opowiem panu szczegółowo to wydarzenie później; dzisiaj brak mi sił. Tam w kącie stoi dzban z wodą i porcja chleba. Dobranoc.
Sternau rozciągnął się na pryczy.
Gdy się obudził, był ranek. W jego słabem świetle można już było rozpoznawać poszczególne przedmioty. Towarzysz niedoli wstał i życzył dobrego dnia.
— Przyglądam się sennorowi już długo; widzę, że tu nie miejsce dla pana. Może wolałby pan być sam? Ale proszę bardzo, niech mnie sennor nie opuszcza.
— Przecież to nie w mojej mocy.
— Przeciwnie. Wszyscy więźniowie siedzą w celach pojedyńczych, tylko mnie dano toworzysza, bo jestem najbliższym kandydatem na tamten świat. Jeżeli pan zażąda, wyznaczą panu osobną celę.
— Chętnie zostanę z wami.
— Dziękuję.
— Kiedy otwierają te drzwi?
— W południe.
— Czy można wtedy prosić o coś, żądać czegoś?
— Tak, ale nigdy niema odpowiedzi. Tu nic nie pomoże; ani prośby, ani groźby, ani podstęp, ani siła.
— Jestem cudzoziemcem. Zażądam, by wezwano mego konsula.
— Nigdy go sennor nie zobaczy. Cortejo przecież pana tu wpakował, a sędzia i on to zażyli druhowie. To dwa najczarniejsze łotry pod słońcem.
— Czyżby to było możliwe?
— Mówię szczerą prawdę. Niechaj pan spojrzy na mnie. Byłem kiedyś człowiekiem pełnym zdrowia i sił. A teraz ot, co zrobili ze mnie ci dwaj szubrawcy?!

121