ville i, obejrzawszy się wokoło, skierował kroki do parku.
— Dobrze — rzekł do siebie Cortejo. — Trzeba teraz zobaczyć, gdzie się spotkają.
Wyszedł z zarośli i począł się skradać za porucznikiem. Młodzieniec podążał boczną dróżką, prowadzącą do samotnego domku.
— Aha — mruknął notarjusz. — Więc tam się spotkać mają. Znam ten lamus lepiej od nich; podsłucham każde słowo.
Podszedł cicho aż pod sam domek. Stanął tuż przy oknie. Po chwili usłyszał głos. Capitano pytał zcicha:
— Więc mieszkasz tutaj, na zamku?
— Tak — odpowiedział porucznik.
— Jakże ci się to udało?
— Miałem szczęście, albo też z twego stanowiska nieszczęście, uwolnić hrabiankę i jej towarzyszkę od dwóch napastników.
— Co takiego? Czy są tu jeszcze jacyś rozbójnicy poza moją szajką? Jeżeli tak, należałoby pozbyć się ich czem prędzej!
— To zbyteczne. Załatwiłem się już z nimi. Tylko, że to nie byli jacyś obcy rozbójnicy, a właśnie członkowie naszej szajki.
— Do kroćset! Któż to był taki?
— Juanito i Bartolo.
— To niemożliwe! Cóż im zawiniła hrabianka?
— To twoja, a może ich własna sprawa.
— Jak postąpiłeś z nimi?
— Zabiłem ich.
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.
10