— Człowieku, czy to prawda?
— Najszczersza.
Po chwili milczenia capitano rzekł ze złością:
— Czy wiesz, jaką powinieneś ponieść karę?
— Tak. Karę śmierci. Ale nie lękam się jej.
— Dlaczegóż to? Czy sądzisz, że będę patrzał na to przez szpary, dlatego, że cię lubię?
— Żądam w tym wypadku tylko sprawiedliwości. Czyś rozkazał tym ludziom, aby napadli na hrabiankę?
— Nie.
— W takim razie nie zabiłem ich, a poprostu ukarałem.
— Tylko ja mam prawo karać.
— Nie wiedziałem, kim są. Mieli twarze zasłonięte.
— Powinieneś był przeczuć, że to twoi towarzysze.
Znowu nastąpiła chwila milczenia. Przerwał ją porucznik następującemi słowy:
— Nie byli w żadnym wypadku moimi towarzyszami; nie jestem bowiem członkiem twojej szajki. Przyjąłeś mnie i wychowałeś, byłem ciągle z wami, ale zapomniałeś odebrać ode mnie przysięgę. Nie jestem wobec was niczem związany.
— Będziesz musiał złożyć przysięgę w najbliższej przyszłości.
— Niestety, wątpię.
— Chłopcze! — krzyknął capitano zdumiony tem zuchwalstwem. — Więc taka jest twoja nagroda za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem!
— Nie mów mi o dobrodziejstwach — odparł porucznik z goryczą. — Czy to uważasz sobie za dobrodziejstwo,
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.
11