Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wejdę najspokojniej przez główne wejście — odparł Sternau. — Czy dawna służba pozostała?
— Prawie cała.
— Jeżeli ma pan jakąś broń, Alimpo, proszę o nią.
— Ale nie pójdzie pan sam na zamek — rzekł Mindrello. — Będę panu towarzyszyć.
— Dobrze. A Alimpo niech się tymczasem gotuje do drogi.
— Czy mam sprowadzić powóz? — zapytał Alimpo.
— Nie — odparł Sternau. — Drogi zawalone śniegiem, więc potrzebne są sanie. Przywiozę je ze sobą.
— Skąd?
— Z zamku Rodriganda.
— Ależ panie! — krzyknął przerażony Alimpo.
— Zażądam poprostu dla hrabianki dwojga sań. Ciekaw jestem, kto się odważy nie spełnić mego żądania. No, chodźmy. Mindrello.
Wziąwszy od Alimpa rewolwer, Sternau wyszedł wraz z przemytnikiem. Zanim pół godziny minęło, byli w Lorissie. Mindrello skręcił w kierunku kilku budynków, leżących poza miasteczkiem.
— Jakżeż się tam dostaniemy? — zapytał Sternau.
— Przez mur cmentarny — odparł Mindrello.
Mur miał około dwóch metrów wysokości. Zatrzymawszy się przed nim, ujrzeli po drugiej stronie jakąś ciemną postać, klęczącą wśród grobów.
— Któż to klęczy tutaj? — zapytał Sternau. — Czy to może jakiś posąg?
— Nie, to ona.
— Kto? Hrabianka? Na Boga, czy to możliwe?
— Ależ tak, to ona.

150