Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na takim chłodzie? Po kolana w śniegu? Przecież może zamarznąć tutaj!
Sternau stanął na siodle i przeskoczył przez mur. Czy zobaczyła go modląca się postać? Czy usłyszała jego kroki? Nie. Klęczała w głębokim śniegu, zatopiona w modłach. Sternau poznał odrazu, że to hrabianka, mimo włosienicy, w którą była odziana, mimo zapadniętych oczu i trupiej bladości twarzy.
— Roseto — szepnął drżącym głosem.
Nie słyszała go.
Ukląkł przy niej, wziął w objęcia, tulił, całował, nazywał najczulszemi imionami — napróżno. Serce napełniła mu bezgraniczna rozpacz. Ochłonąwszy z okropnego wrażenia, uniósł ją w ramionach i zaniósł pod mur. Tu wziął condesę Mindrello, poczem Sternau przelazł przez mur. Złożywszy Rosetę na siodle przed sobą, Sternau ruszył zawrotnym galopem w kierunku zamku. Mindrello popędził za nim. Wkrótce przybyli do wsi. W oberży miejskiej nie zgasło jeszcze światło. Sternau zapukał do okna. Po chwili okno otworzyło się; wyjrzała z niego okryta czapką głowa.
— Czego chcecie? — zapytał gospodarz.
Sternau pochylił się nad koniem w kierunku okna i zapytał:
— Nie poznajecie mnie?
— Ależ to sennor Sternau! Czy to możliwe?
— Tak. To ja. Chcecie mi wyświadczyć pewną przysługę?
— Owszem. O cóż chodzi?
— Pójdźcie do alkada i powiedzcie mu, aby wraz z sołtysem czem prędzej przybył na zamek.

151