ną kurtkę, na której zamiast guzików tkwił szereg starych miedzianych monet, oraz podarty i zmięty kapelusz. Za pasem obok długiego noża zatknięte dwa wielkie rewolwery; o kolana oparta strzelba starego systemu. Obok leżał jeden z tych psów pirenejskich, podobnych do niedźwiedzi, któremu nie potrafi dać rady trzech dorosłych mężczyzn.
Mroczna postać na widok przybyszy usunęła się w kąt; gdy jednak do schroniska wszedł Mindrello, skinął na nieznajomego i wrócił przed dom; ów niezwłocznie podążył za nim.
— Skąd przybywasz w tak wytwornej kompanji?
— Z Manrezy.
— Masz własne sanie?
— Jak widzisz.
— Dokąd podążacie?
— Do Foix.
— Czy to twoi przyjaciele?
— Tak. Są pod moją opieką.
— Niech więc jadą dalej w imię Boże. Mam nadzieję, że nie wejdą nam w drogę.
— Cóżby wam mogli uczynić złego?
— Mogliby przecież odkryć nas i zdradzić. Czekamy na transport towaru, który ma przybyć z stamtej strony. Spodziewamy się go wieczorem. Jest nas tu w stodole trzydziestu. Gdyby twoi towarzysze donieśli o tem Francuzom, stracimy łup z kretesem.
— Nie bój się, kmotrze. Nic nie zauważą. Zostaniemy tu najwyżej pół godziny.
Po tych słowach Mindrella przemytnik uspokoił się, wrócił do izby i siadł u końca stołu. Przybysze nie
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.
157