Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zsiadać z koni. Wejść do izby! — rozkazał czyjś głos.
Był to głos corregidora z Manrezy.
Drzwi się otworzyły naoścież, wszedł urzędnik w towarzystwie kilku policjantów.
— A, to pan doktór Sternau! Więc znowu się spotykamy.
— Tak, spotykamy się — odparł Sternau z lodowatym spokojem.
— Nie spodobała się panu Barcelona? Uciekł sennor? Bardzo żałuję. Obciążył pan sumienie nowemi przestępstwami.
— Jakież to przestępstwa?
— Uprowadzenie, oraz napad rabunkowy na mieszkańców zamku.
— To brzmi groźnie — przyznał Sternau z ironią.
— No, niech się sennor nie uśmiecha. Widzi pan te kajdany? Zakuję w nie sennora i przyprowadzę zpowrotem do Barcelony.
— Niech pan tylko spróbuje — rzekł Sternau, powstając z miejsca.
Urzędnik cofnął się o kilka kroków:
— Ostrzegam pana, doktorze, że mam tu pod ręką czterech ludzi uzbrojonych i że pod domem stoi jeszcze piętnastu. Na nic się nie zda opór.
— Tego nie przypuszczam — rozległo się z kąta.
Nie ukrywając zdziwienia, urzędnik zapytał:
— Kto tutaj głos zabiera?
— Jestem przyjacielem tych ludzi — odpowiedział nieznajomy z epickim spokojem.

159