Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

— A potem?
— Potem z pomocą mera zabierzemy hrabiego i zawieziemy do córki do Paryża.
Mer siedział w swem biurze. Przyjął ich bardzo grzecznie:
— Czem mogę panom służyć?
— Pewną drobną informacją, monsieur. Kto zabronił ludziom wstępu do latarni morskiej?
— Nic mi o tem nie wiadomo, by wstęp był wzbroniony, — odpowiedział mer.
— Przypuszczam, że ta sprawa w każdym razie do pana należy?
— Bezwątpienia. Od kogo pan słyszał o podobnym zakazie?
— Od latarnika — wtrącił Mindrello.
— Ten Gabrillon to dziwny człowiek, mizantrop. Nie lubi, kiedy go kto niepokoi.
— Nie rozumiem, dlaczego z tego człowieka, bynajmniej nieprzeciążonego pracą, taki wygodniś. Mniejsza jednak, nie to mnie obchodzi. Podobno w latarni mieszka jeszcze jakiś starszy pan, obłąkany. Czy wie pan, któż to taki?
— To krewny Gabrillona.
— Krewny?
— Tak; szwagier, czy też jakiś kuzyn.
— Jak się nazywa, skąd pochodzi?
— Jak się nazywa? — odpowiedział zakłopotany urzędnik. — Tego dokładnie sam nie wiem. Gabrillon zameldował go wprawdzie, ale papierów żadnych nie przedłożył.
— Dziwne, że pan się takim meldunkiem zadowolił.

165