szybko popędził na schody, nie troszcząc się o nich wcale. Poszli za nim. W izbie umieszczonej na pierwszem piętrze wieży, siedziała służąca latarnika. Przybyszów obrzuciła złym wzrokiem krokodyla. Udali się wyżej. Na trzeciem piętrze mieściły się dwa pokoiki. Z jednego z nich, zamkniętego na klucz, dobiegały ciche jęki:
— Jestem Alimpo, wierny, dobry Alimpo...
Gabrillon pobiegł był po schodach tak szybko, aby właśnie zamknąć ten pokój na klucz. Teraz patrzył na przybyszów zukosa, nie wiedząc, czy zwrócą uwagę na ciche jęki, dochodzące z sąsiednego pokoju.
— Dlaczego zamykacie chorego? — zapytał Sternau.
— Nie wasza sprawa — odparł latarnik szorstko i brutalnie.
— Widzi mi się, że nieczyste macie sumienie.
— Mój panie! — ryknął Gabrillon. — co was obchodzi moja rodzina? Jeżeli stąd nie wyjdziecie, będę zmuszony zrzucić was ze schodów.
— Wy? Mnie? — zapytał Sternau lekceważąco. — Gdybym nie brzydził się was dotknąć, połamałbym wam wszystkie kości.
Wyciągnął chustkę, podszedł do okna i zaczął nią machać. Na tle okna postać jego groźnie wyolbrzymiała w oczach latarnika.
— Co to za znak? — zapytał Gabrillon, ogarnięty trwogą.
Sternau nie odpowiadał. Po chwili usłyszeli odgłos kroków. Zjawił się mer.
— Gdzie jest obłąkany? — zapytał.
— W tamtym pokoju — odparł latarnik.
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.
169