— Czy nie potrzebuje pan marynarza?
— Przydałby się. A cóż to za człowiek?
— Człowiek, którego mógłby pan zgubić po drodze.
— Aha, zgubić w wodzie, nieprawdaż? — rzekł Landola ze znaczącym uśmiechem.
— Wszystko jedno gdzie; może pan go zostawić nawet na lądzie. Człowiek ten w żadnym wypadku nie powinien jednak wrócić do Hiszpanji.
— Podobnie jak wtedy don Fernando de Rodriganda?
— Ciszej... — zasyczał notarjusz przerażony. — Gotów nas kto podsłuchać. Proszę nie wymieniać tego nazwiska. Przecież don Fernando — umarł...
— Tak, zginął. Na to mogę przysiąc. Kimże jest ten nowy marynarz?
— Udaje oficera, a jest właściwie awanturnikiem.
— Świetnie, takich to ludzi najbardziej sobie chwalę. Gdzież jest ten człowiek?
— Na zamku Rodriganda.
— Aha. Jakże go pan tutaj dostarczy?
— Będzie go sennor musiał sam sprowadzić.
— Dobrze. Czy silny?
— Bardzo.
— I dzielny?
— Jeszcze bardziej.
— Czy będzie się bronił?
— Jestem tego pewien.
— No, jakoś dam sobie radę. Ile za to dostanę?
— A ile pan żąda?
— Trzysta duros za potajemne wykradzenie bez hałasu i bez możliwości powrotu.
— Zgadzam się, choć wiem, że przy sprzedaży
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.
35