otrzyma pan za niego ogromną sumę. Proszę wykreślić te trzysta duros z moich należności. A dokąd go pan zawiezie?
— Tego jeszcze nie wiem; może na Borneo, a może na Celebes. Malajczycy dają tam dużo pieniędzy i drogich kamieni za białych, których zabijają na ofiarę bogom i przodkom.
— Dobry z pana ptaszek, kapitanie.
Kapitan uśmiechnął się jadowicie:
— No, panu również na cnocie nie zbywa. Mniejsza jednak o to. Kiedy mam zabrać swego marynarza?
— Czy może pan przybyć na zamek jutro wieczorem?
— Dobrze, przyjadę w pięknym powozie. Gdzie się mam zatrzymać?
— Wyjdę na spotkanie. Niech się sennor postara być punktualnie o dziesiątej na granicy wsi i zamku.
— Dobrze. Wstępne przygotowania oczywiście zostawiam panu. Musi to być niezwykły człowiek, jeżeli pan się tak zajął tą sprawą. Ale czy nie uważa sennor, że kropelka trucizny podziałałaby skuteczniej?
— Nienawidzę trucizny. Środek niepewny i zdradziecki.
— Niepewny? Hahaha. Znalazłem nowy rodzaj trucizny, wspaniały; pokażę go panu.
Po tych słowach kapitan otworzył szafkę umieszczoną w ścianie kajuty, odsunął na bok masę ciężkich rulonów złota i wyciągnął zeszyt, którego pismo świadczyło, że pochodzi z przed wielu, wielu lat. Okładki, ani tytułu zeszyt nie miał. Położył go przed sobą i rozchylił.
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.
36