Cortejo wracał z Barcelony późno po południu. Na jaką godzinę drogi od zamku, notarjusz nagle zatrzymał swego konia. Na łące pod lasem, przez którą prowadziła droga, zobaczył kilka chałup i namiotów, otaczających wielkie ognisko. Był to obóz cygański.
Dojrzawszy jakąś starą cygankę, grzejącą się przy ogniu, Cortejo rzekł do siebie:
— Czyżby to była matka Zarba? Doskonała okazja!
Skoro zauważono go w obozie, wnet został otoczony przez hałaśliwy rój mężczyzn, wyrostków, kobiet i dzieci.
— Czy mam powróżyć? — zapytała jedna z dziewczyn.
— Ależ ja to lepiej potrafię — krzyknęła jakaś stara baba.
— Daj parę groszy — piszczały dzieciaki.
Cortejo zapytał jednego z mężczyzn:
— Czyś ty nie Garbo? Nie poznajesz mnie?
Zapytany podszedł bliżej, spojrzał na pytającego i rzekł:
— Ależ to sennor Cortejo! Witajcie. Nie poznałem was w pierwszej chwili. Czy nie macie odrobiny tytoniu dla mnie, biedaka?
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
III
BATERIA.
73