— Słuchamy.
Garbo znał rolę swoją znakomicie. Minę miał uczciwą i szczerą, daleką od jakiegokolwiek łotrostwa. Chrząknąwszy kilkakrotnie, zaczął opowiadać:
— Jestem biednym cyganem; zarabiam na chleb leczeniem ludzi i zwierząt od wszelkich chorób. Często bywam więc w górach, gdzie szukam ziół i leków. Poszedłem tam i dzisiejszego ranka. Przy jednej ze skał zobaczyłem na drzewie strzępek przepięknej bielizny. Umieszczona była na tym strzępku hrabiowska korona i litery R. S.
— Na Boga! To nasz herb rodowy. Człowieku, czy masz tę bieliznę przy sobie?
— Tak; słyszałem, że zginął jakiś wielki pan, więc ją zabrałem na wszelki wypadek. Potem zeszedłem w kotlinę i znalazłem tam, znalazłem...
Garbo udawał, że na wspomnienie tego, co zobaczył, nieśmiałe usta odmawiają mu posłuszeństwa. Roseta podeszła do niego ze słowami:
— Mówże dalej. Znalazłeś...
— Czekaj! — wtrącił Sternau. — Niechaj panie oddalą się, zanim ten człowiek zacznie opowiadać dalej...
— Nie, nie ruszę się stąd — rzekła hrabianka głosem tak stanowczym, że wszelki opór okazałby się bezcelowy.
— Czy mam mówić dalej? — zapytał cygan.
— Tak, rozkazuję ci mówić — rzekła hrabianka.
— Głęboko w kotlinie leżał... trup...
— Trup! — zawołała Roseta, załamując ręce. — O, mój drogi, ukochany ojcze!
— Niechże pani jeszcze nie rozpacza — odezwał się Sternau. — Nie trzeba tracić nadziei. Może to być trup
Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.
87