— Czy mandatario ma naprawdę wasz testament?
— Tak jest.
— Skąd pochodzi ten człowiek, gdzie mieszka?
— Tego się nie dowiecie. Nieszczęścia, których doświadczyłem, nauczyły mnie ostrożności. Przeczuwając, że niejedna klęska spotka mnie jeszcze w życiu, prosiłem tych trzech panów, aby nikomu nie mówili, kim są. Spełnili moje życzenie.
— Czy ten sam mandatario przechowuje akt kupna hacjendy?
— I tego nie powiem.
— Dowiem się za kilka dni, każę was bowiem zamknąć i morzyć głodem, dopóki nie zaczniecie gadać. Pytam więc po raz ostatni!
— Zamknijcie. Nic nie powiem — odparł starzec. — Dziwię się, że ziemia was nie pochłonie!
— Słyszałeś, ojcze? — rzekła Józefa ponuro. — Trzeba go będzie naprzód wychłostać.
— Pocóż się z tem spieszyć, moja droga? Spróbujmy najpierw uśmierzyć go głodem.
Józefa podeszła do drzwi, otworzyła i przywołała dwóch Meksykan.
— Trzeba tych dwoje zamknąć w piwnicy — rzekła. — Zwiążcie ich!
Meksykanie spojrzeli, po sobie. Jeden rzekł:
— Dobrze. Chciałbym jednak zwrócić waszą uwagę, sennorita, że nie jesteśmy pani sługusami.
Ściągnęła groźnie brwi.
— Kimże w takim razie jesteście? — zapytała szorstko.
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
103