wokoło z ogromnem zdumieniem. Wybuchnęli więc śmiechem.
— Widać odrazu, że człowiek ten nie wynalazł prochu, — zawołał jeden z najemców. — Ależ, chłopie, Cortejo nie potrzebuje takich ludzi.
— Cortejo?
— Tak. Przybywasz może w innej sprawie? Z kimże chcesz mówić?
— Oczywiście, z moim panem.
— Dobrze, a któż jest twoim panem?
Rozmowa zamieniła się powoli w rodzaj przesłuchania.
— Sennor Pedro Arbellez — odparł zapytany.
— Pedro Arbellez, były właściciel hacjendy?
— Były? — zapytał vaquero stropiony. — Czy obecnie właścicielem hacjendy jest ktoś inny? Kto taki?
— Sennor Pablo Cortejo z Meksyku. Mam wrażenie, że cię to przeraża. Nie odpowiada ci sennor Cortejo?
— Jestem bardzo ciekaw, w jaki sposób stał się nagle panem hacjendy?
— W jaki sposób? Bardzo prosty. Przybył z nami do hacjendy i zabrał ją Arbellezowi.
— Santa Madonna! Gdzież jest sennor Arbellez?
— Niewiadomo. Znikł.
— Mój Boże, w takim razie ruszam w dalszą drogę.
Anselmo chciał wyjść, lecz ujęły go potężne łapy pięciu ludzi.
— Czekaj no, braciszku! Coś tu jest nie w po-
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
110