— Och, piersi, — odparła szeptem i położyła rękę na obolałem miejscu.
— Do licha, chyba żeber wam nie złamał? — zawołał Meksykanin.
— Nie wiem — jęknęła.
— Czujecie bóle?
— Owszem — odparła Józefa.
— Tęgo was kopnął. Niestety, niema tu doktora. Może jednak spróbujecie wstać.
Podał Józefie rękę. Chciała się podnieść, każdy ruch sprawiał jej ból nieopisany; krzyknęła:
— Boże mój, Boże!
— Śmie jeszcze wzywać Boga — rzekł szyderczo vaquero.
— Milcz łajdaku! — zawołał Meksykanin. — Zapłacisz drogo za to kopnięcie. Gdzie odczuwacie boleści, sennorita?
— Tu — odparła, wskazując na lewą pierś.
— W takim razie złamał wam kilka żeber. Zobaczmy, czy rąk i nóg nie przetrącił.
Niezbyt łagodny samarytanin, zbadawszy ręce i nogi Józefy, rzekł:
— Ręce i nogi są całe, a żebra to drobnostka. Trzeba będzie trochę pomasować i basta. Chodźcie, położę was do hamaka.
Józefa potrząsnęła głową.
— Gdzież mam was umieścić?
— Posadźcie mnie przy stole na krześle.
Mówiła z trudem, nie mogła swobodnie oddychać. Meksykanin wziął ją na ręce i zaniósł na krzesło. Jęczała przeraźliwie.
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
120