— To zupełnie zbyteczne. Kobieta jest o wiele delikatniej zbudowana, aniżeli mężczyzna. Wystarczy więc, jeżeli ja będę walił pięściami. To dobrze zrobi złamanym żebrom.
— Czy musi ci ktoś pomagać?
— Oczywiście, inaczej stawiałaby opór. Miałbyś chętkę pomagać?
— Czemu nie? Sennorita, wróciwszy do zdrowia, rzetelnie nas wynagrodzi. Czy zaofiarujesz jej moją pomoc?
— Dobrze, ale pod warunkiem, że ją mocno będziesz trzymał. Nic sobie nie rób z jej krzyków, próśb i wymyślań. Trzymaj sennoritę mocno, a tak długo, dopóki nie zestawię żeber.
— Zgoda. Będę trzymał mocno; dziesięć koni nie ruszy jej z miejsca.
— Więc dobrze. Pójdziesz do niej i powiesz, że jestem balwierzem.
— A ty powiesz później, że chcesz, abym ci pomagał. — —
Podczas, gdy obydwaj zbóje prowadzili tę oryginalną pogawędkę, innego rodzaju rozmowa toczyła się w piwnicy. Stary vaquero natknął się zaraz przy wejściu na jakąś postać, siedzącą pod murem. Uszedłszy dwa kroki, trącił mężczyznę, leżącego na ziemi. Nie widział nic; w piwnicy było zupełnie ciemno.
Przeczekawszy, aż echo kroków zamilknie, vaquero rzekł:
— Sennor Arbellez!
Odpowiedzią był cichy jęk.
— Sennor Pedro Arbellez!
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
123