Bystry obserwator mógł zauważyć ciemną linję, posuwającą się zwolna od lewej ku prawej stronie.
— To Apacze — rzekł Sternau.
— Otoczą wrogów półkolem.
— Zużyją na to przynajmniej kwadrans czasu, jeżeli nie chcą, aby nieprzyjaciel dojrzał ich zbyt wcześnie.
— Francuzi ich nie zobaczą; stoją zbyt głęboko — rzekł Gerard. — Zdaje mi się, że powzięli jakąś decyzję.
— Chcą atakować znowu — wtrącił Mariano, stojący obok.
Miał rację. Francuzi zsiedli z koni, odprowadzili je wtył, zatknęli bagnety na karabinach. Utworzyli półkole, chcąc zaatakować fort od strony rzeki. Sternau rozkazał dwom mieszkańcom fortu, aby obserwowali brzeg i dali znać gdyby nieprzyjaciel chciał stamtąd ruszyć na fortecę.
Zbliżył się oficer na koniu. Na końcu pałasza powiewała biel chustki. Zatrzymał się na odległości strzału. Był to komendant.
— To sam major — rzekł Gerard na jego widok.
— Znacie go? — zapytał Sternau.
— Tak jest. Pozwolicie, abym z nim pomówił?
— Owszem.
— Zejdę do niego.
— To niebezpieczne.
— Wcale nie. Pozostaję przecież pod ochroną waszych karabinów.
— Idźcie w takim razie.
Sternau polecił otworzyć bramę. Gerard wziął
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.
12