Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko, ile okropnych rzeczy przeżyliśmy w ostatnich latach: rozbicie generałów Juareza, wygnanie prezydenta na daleką północ, wjazd biednego Maksymiljana, który już od dwóch lat nosi koronę z łaski Napoleona. Chwilami tracę nadzieję, że sprawiedliwość zwycięży.
— Sprawiedliwość triumfuje zawsze. Tylko głowę do góry, staruszku!
— Ale długo trzeba czekać na ten triumf.
— Nie zapominajcie, że jednak w ostatnich czasach sprawa się poprawiła. Stany Zjednoczone uporały się z wojną domową i opowiedziały za Juarezem. — Szkoda, żeście nie widzieli, jak ci amerykańscy strzelcy walczyli pod fortem za prezydenta.
— Ale, ale, cóż z bitwą?
— Wszystko idzie dobrze, doskonale.
— Wróciliście ze strzelbą, więc prawdopodobnie strzelaliście. Iluście położyli trupem?
— Może sześciu, może siedmiu.
— To niebardzo wiele — odparł Pirnero z niesłychaną odwagą. — Czy Francuzi jeszcze się bronią?
— Tak jest. Lecz Apacze przybyli.
— Do licha! W takim razie koniec z Francuzami!
— Apaczom towarzyszą strzelcy amerykańscy. Juarez dowodzi wojskiem osobiście.
— Juarez? Ach tak. Gerard mówił mi przecież, że prezydent przybędzie. Widzieliście go już kiedyś?
— Tak. Na naszej hacjendzie przed wielu laty. Przybył, aby oddać Arbellezowi sąsiednią hacjendę Vandaqua.
— Nie widziałem prezydenta nigdy w życiu, mam jednak nadzieję, że po zwycięskiej walce zajrzy tutaj,

26