Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

— Odszedł więc do Wiecznych Ostępów, gdzie usługiwać mu będą dusze Komanczów. Będą tam jego niewolnikami. Czuwałeś przy nim, gdy dusza jego opuszczała ciało?
— Umarł z głową opartą na moich kolanach. Ostatniem jego słowem było twe imię.
Niedźwiedzie Serce milczał przez chwilę, głęboko wzruszony.
— Czy wystawiłeś mu grobowiec? — zapytał po chwili.
— Wystawiłem. Siedzi na swoim koniu, obwieszony wszystkiemi skalpami, i trzyma broń w ręku.
— Odwiedzę grobowiec; pomodlę się do Wielkiego Manitou. Z jego śmiercią dzieci Apaczów straciły wielkiego wodza i dobrego ojca.
— Prosiły mnie, abym został jego następcą.
— Zostałeś nim?
— Nie zaraz; byłeś przecież godniejszy ode mnie. Dzieci naszego plemienia żyły przez pięć wiosen i pięć zim bez wodza. Ponieważ nie powracałeś, nie mogłem dłużej opierać się ich prośbom, choć nadal nie zaniechałem poszukiwań.
— Nie traciłeś nadziei, że mnie znajdziesz?
— Szedłem za twoim śladem, dopóki go nie zgubiłem. Dowiedziałem się, że widziano cię po raz ostatni w Guaymas.
— To prawda. Szczegółów dowiesz się później.
— Od dzisiaj będziesz wodzem.
— Nie.
— Jesteś starszy wiekiem.
— Tyś równie mężny jak ja.

43