na swych koniach do Juareza i ruszyli z nim razem w kierunku fortu. Nieco na uboczu, tuż przy rzece, porozbijali namioty ich wojownicy, zajęci teraz podziałem łupów.
Gdy jeźdźcy dotarli do venty, przed domem i w domu panował wielki ruch. Większość strzelców siedziała w gospodzie, popijając julep. Indjanie wchodzili i wychodzili, lecz tylko poto, by w sklepie sprzedać lub zamienić łupy, albowiem Niedźwiedzie Oko zakazał im alkoholu.
Pirnero ani na chwilę nie spoczywał. Pomagało mu kilku vaquerów. Rezedilla krzątała się również.
Gdy przybył Juarez, Pirnero opuszczał właśnie sklep i miał wejść do gospody. Zobaczywszy trzech mężów, wyszedł przed bramę. Juarez zorjentował się natychmiast, że stojący przed bramą człowiek jest znanym dobrze w okolicy Pirnerem.
— Wyście Pirnero? — zapytał.
— Tak — odparł stary.
— Znacie mnie?
— Nie.
— Nazywam się Juarez.
Oberżysta wytrzeszczył oczy i zawołał:
— Sennor Juarez, nasz prezydent?
— Tak jest.
— Jakaż łaska spada na mój dom! Wejdź pan, proszę; pokornie proszę, sennor.
— Łaska, spływająca na wasz dom, mało mnie obchodzi — odparł Juarez z uśmiechem. — Wolałbym, aby spłynęła na mnie. Macie dla mnie wolny pokój?
— Mam prawdziwy salon!
Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.
50