Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

francuski; w podwórzu biwakowali żołnierze, których zadaniem było ochraniać hacjendę. Dowodził kapitan.
Kapitan siedział właśnie na górze w jadalni i gawędził z hacjenderem i starą Marją Hermoyes.
Pedro Arbellez leżał w hamaku bardzo wyczerpany. Znacznie się postarzał od czasu utraty dziecka. Długie, białe jak śnieg włosy opadały mu aż na ramiona; cały był zasuszony i zgięty.
Włosy Marji Hermoyes pokrywała również siwizna, wyglądała jednak o wiele zdrowiej i mocniej, niż hacjendero.
Niemłody kapitan był człowiekiem przeciętnym, ani dobrym ani złym, głowę miał nienajtęższą, ale też nie do pozłoty. Przed chwilą wyszedł z pokoju jeden z żołnierzy, który wręczył mu zalakowany papier, przywieziony przez jakiegoś kawalerzystę.
— Pozwoli pan, że odczytam list, — rzekł kapitan do Arbelleza. — Służba przedewszystkiem.
Otworzył list; w miarę czytania, twarz nabierała wyrazu zdumienia. Wreszcie skończył, złożył papier, schował do kieszeni i rzekł:
— Otrzymałem wiadomość poczęści przyjemną, poczęści zaś niemiłą.
Arbellez spojrzał nań, ani słowem nie zachęcając do dalszych wyjaśnień. Wystrzegał się w obecności Francuzów każdego słowa, któreby mogło wskazywać, że jest gorącym patrjotą i przyjacielem Juareza.
— Wiem doskonale, — ciągnął Francuz — że nie jest pan dla nas wrogo usposobiony, dlatego też zakomunikuję sennorowi treść pisma. Wiadomo panu zapewne, jak daleko wojska nasze dotarły w głąb kraju?

83