Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję, monsieur, z całego serca.
Wszedł jakiś podoficer, prowadząc skromnie ubranego człowieka, powierzchowności Bogu ducha winnej, i rzekł:
— Panie kapitanie, człowiek ten przybył przed chwilą. Powiada, że chciałby pomówić z hacjenderem.
Podczas meldunku kapitan patrzył na podoficera. Przybysz mógł więc dać znak hacjenderowi. Arbellez nie rozumiał wprawdzie, co znak wyraża, ale domyślił się, że przybysz się ukrywa przed Francuzami.
Kapitan zagadnął nieznajomego:
— Czuwamy tu jako straż przednia — nie wolno nam nikogo przepuszczać. Kim jesteś?
— Jestem biednym vaquerem z okolic Castanuela — odparł zapytany.
— Czego szukasz?
— Panu memu zdarzyło się nieszczęście. Kilka najlepszych trzód uciekło mu wraz z bawołami, nie potrzebuje więc tylu pastuchów, co dotychczas. Zwolnił paru, do których i ja, niestety, należę. Słyszałem, że sennor Arbellez dobrze płaci i dobrze obchodzi się z ludźmi. Przychodzę z zapytaniem, czy nie mógłbym znaleźć zajęcia.
— Masz jakiś dokument, kartę zwolnienia ze służby?
Przez twarz vaquera przemknął dziwny uśmiech, odparł jednak pokornie:
— Może takie zwyczaje panują we Francji, sennor; w Meksyku nikt o to nie pyta. Wyśmianoby mnie, gdybym zażądał świadectwa.
— Niestety, muszę się trzymać przepisów i nic

85