Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłoby to nieprzyjemne. Lecz cóż mnie mogłoby się stać?
— Oświadczyliście przecież, że znacie tego vaquera i jego brata.
— No i cóż z tego? Czyż musiałem wiedzieć, iż człowiek, który wstępuje do mnie w służbę, jest emisarjuszem?
— Hm. Czyście mu się dokładnie przyjrzeli? Jak się wam podobał?
— Jak mi się podobał? Nie jestem przecież kobietą, sennora, — odparł żartobliwie Arbellez.
Marja Hermoyes uśmiechnęła się; po chwili ciągnęła dalej zatroskanym głosem:
— Ależ nie o tem myślałam. Obserwowaliście jego wzrok? Nie podoba mi się to ruchliwe spojrzenie.
— No tak. Rozglądał się niespokojnie po pokoju: miałem wrażenie, że czegoś szuka i nie może znaleźć.
— Zauważyłam to również. Wzrok ma fałszywy, niepewny. Nie miałabym do niego zaufania.
— Przecież to tylko goniec. Odpocznie u nas i ruszy w dalszą drogę. Cóż mi do tego, czy to dobry człowiek, czy zły.
Wrzekomy Armandos rozgościł się wśród pasterzy bawołów w suterenie. Nakarmili go, napoili i wdali się z nim w rozmowę, z której dowiedział się wszystkiego, co mu było potrzebne.
Po jakimś czasie opuścił dom i wyszedł na pole, gdzie pasterze siedzieli przy ognisku. Tutaj również zasięgnął języka. Gdy wieczór zapadł, wiedział już wszystko.

90