Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozciągnąwszy się na trawie i owinąwszy kocem, udawał, że śpi. Nikt nie zwracał nań uwagi co było mu bardzo na rękę.
Nadeszła północ. Vaquerzy spali snem głębokim. Armandos mógł się oddalić, nie korcąc niczyjej ciekawości. Z obawy, by go nie zauważył francuski posterunek, obszedł straże dokoła, a potem ruszył wprost przed siebie.
Po niedługim czasie spostrzegł jakąś ciemną masę.
— Stać! Kto tam? — rozległo się teraz.
Tą ciemną masą byli zbici ludzie, których szukał.
— To ja, Armandos, — odparł.
— Nareszcie.
Słowo to rzucił Cortejo. Zbliżył się do Armandosa wraz z córką i Meksykaninem szpetnej powierzchowności.
— Jak się zapowiada? — spytał.
— I źle i dobrze — odparł goniec. — Hacjenda jest w ręku Francuzów. Naliczyłem ich około trzydziestu.
— To wcale nieźle. Któż dowodzi?
— Powiem capitano, który niezbyt wygląda na bohatera.
— Poradzimy z nim sobie. Dlaczego obsadzili właśnie hacjendę del Erina?
— Uważają ją za najbardziej wysuniętą placówkę przednią.
— To niedobrze. Stało się tak, jak przypuszczałem. Hacjenda leży nad granicą. Jeżeli ją zabierzemy Francuzom, przyślą nowe siły i będziemy mieli znowu walkę.

91