Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

Meksykański przywódca, który milczał dotychczas, odezwał się w te słowa:
— Tak, musimy to mieć na względzie. Lecz sprawa posiada również i dobre strony. Jeżeli zawładniemy hacjendą, uzyskamy bezpośrednie połączenie z Rio Grande, a to przyniesie nam wielką korzyść.
— Racja. Wystarczy pozostawić załogę, by zdołała odeprzeć ewentualny atak Francuzów. Hacjendę chcę przeznaczyć na punkt centralny. Czy jest dobrze strzeżona?
— Bardzo niedbale — odparł szpieg. — Na czterech rogach usypano szańce, przy każdym z nich czuwa posterunek; oto wszystko. Reszta załogi leży na podwórzu i śpi jak kamień.
— A capitano?
— Zajmuje jeden z pokoi.
— Cóż robią vaquerzy?
— Część śpi w suterenie, reszta pod gołem niebem.
— Rozmawiałeś z hacjenderem?
— Owszem. To bardzo dobroduszny człowiek; wierzy we wszystko, co mu się baje. Zresztą nie trzeba się hacjendera lękać. Schorzały jest, słaby; śmierć zagląda mu w oczy.
— A więc czeka nas lekka robota. Zostawmy tu chwilowo konie i ruszajmy naprzód. Wartowników trzeba zakłuć bagnetami, aby nie robili hałasu. Potem napadniemy na resztę. Musimy zachować się jak najspokojniej, a do broni palnej uciekać tylko w ostateczności. Cóż zrobimy z pastuchami? Czy pozabijamy ich również?

92