Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/101

Ta strona została skorygowana.
—  69   —

niej od drugiego. — Tak do wigwamu! Rzućmy się tam, iżbyśmy go złapali!
Puścili się rzeczywiście w tą stronę, tylko Old Shatterhand został sam z inżynierem na miejscu.
— No, cóż wy na to? — zapytał pierwszy drugiego z uśmiechem. — Czy się nie udało?
— Tak, jeśli się mimo to nie mylicie co do metysa. Trudno mi naprawdę uważać go za tak złego człowieka.
— Czy byłby uciekł, gdyby był dobry?
— To istotnie prawda. A w takim razie musimy Bogu dziękować, że was nam zesłał. Coby się było z nami stało! Czerwoni byliby zabrali nam wszystko, nawet życie!
— Życie i skalpy, oraz zapasy i wszystko inne z wyjątkiem pieniędzy. Te zastrzegł sobie pewnie metys dla siebie. Znam to, bo przeżyłem już kilkakrotnie takie sprawy. Ale uciszmy się! Czy nic nie słyszycie, sir?
— Po tamtej stronie koń pędzi.
— To metys na nim odjeżdża, ścigany trwogą przed sędzią lynchem. Nie wpadnie mu teraz na myśl ukryć się tutaj, by nas podsłuchać. Pozbyliśmy się go narazie całkiem.
— Lecz na jak długo? Pojedzie pewnie do Komanczów i wróci z nimi.
— A my pojedziemy za nimi i zjawimy się tu przed nim z powrotem. Nie obawiajcie się niczego! Czy słyszycie ryki waszych ludzi? Szukają go bez skutku. Ach, teraz wywierają swoją złość na jego wigwamie!
Po tamtej stronie zarośli zajaśniał mały płomyk, który jednak mimo spowodowanej deszczem wilgoci powiększał się coraz bardziej. To robotnicy podpalili wigwam. Przy świetle ognia ujrzeli Old Shatterhand i inżynier zbliżającego się Winnetou, który, przyszedłszy do nich, stanął i rzekł:
— Winnetou leżał na czatach i usłyszał nadbiegającego metysa, który wstąpił potem do wigwamu. Wtem zabrzmiały okrzyki zemsty, a mieszaniec wypadł na dwór ze strachu, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł.
— Czy pojedzie dalej, czy zostanie tu w ukry-