Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/159

Ta strona została skorygowana.
—  119   —

na dwieście kroków, obozują wojownicy. Musimy się więc tam przedostać.
— Czy mój czerwony brat był już koło ich obozu?
— Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce bardzo ukrytą ścieżkę, którą sobie musiałem utorować.
— Czy wiesz, gdzie się znajduje wódz?
— Wiem. Może uda się nam na tyle do niego zbliżyć, że usłyszymy, o czem będzie mówił.
Teraz poskoczył kilka kroków brzegiem pasu huraganowego, potem położył się na ziemi i wsunął się w gęstwinę gałęzi i listowia. Old Shatterhand wstępował dokładnie w jego ślady. Pokazało się wtedy znowu, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. Wykroił on poprzednio nożem drogę na szerokość dwu stóp, poobcinał gałęzie i pręty, przygniótł je do ziemi, przyczem zostawił ich tyle, że nad ścieżką utworzył się rodzaj dachu, który czynił ją całkiem niewidzialną. Nie można było posuwać się prosto, bo droga zbaczała to w prawo, to w lewo, stosownie do trudności, jakie przedstawiał teren i chaos roślinności. Sam Old Shatterhand zdumiał się nad tem, ile wysiłku poświęcił Winnetou na utorowanie ścieżki. Praca ta, dokonana w tak krótkim przeciągu czasu, była arcydziełem, jakie mogło powstać jedynie w rękach takiego Winnetou.
Wobec takiego ułatwienia przejścia nie miały już noże ich wiele do roboty. Oni musieli teraz zważać przedewszystkiem na to, żeby zarośla, poruszając się nad nimi, nie zdradziły ich w ten sposób. Spotkali dwa jadowite węże. Jeden uciekł, a drugiego zabił Winnetou nożem. Po pewnym czasie zatrzymał się, odwrócił głowę do towarzysza i wskazał na nos. Old Shaterhand zrozumiał to wezwanie i zaczął zwolna badawczo wciągać w nozdrza powietrze. Doszła go woń ogniska, potwierdził więc domysł Apacza skinieniem głowy. To był znak, że zbliżali się do miejsca pobytu Komanczów.
Posunęli się jeszcze naprzód aż tam, gdzie Winnetou wyrąbał ukrytą ścieżkę w podwójnej szerokości. Apacz skinął na swego towarzysza i szepnął: