Gwałtowny wicher smagał lejącym jak z cebra deszczem o gnące się pod nim jodły starego lasu, grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach, łącząc się u korzeni z początku w małe, ale zwiększające się z każdą chwilą strumienie, które spadały potem w niezliczonych kaskadach od skały do skały na dolinę, gdzie pochłaniała je wezbrana rzeka. Noc już była zapadła, co minuty waliły gromy nad głębią, ale mimo jaskrawości błyskawic gęstość deszczu nie pozwalała nic widzieć na odległość prawie pięciu kroków.
Szalona burza dawała się we znaki lasowi na wyżynach i czubom skalistym, ale potęga jej nie sięgała do głębi doliny, gdzie olbrzymie jodły stały nieruchome w ciemnościach nocy. Cicho tu jednak nie było, gdyż rozhukane nurty rzeki tak głośno szumiały pomiędzy brzegami, że tylko niezmiernie bystre ucho mogło dosłyszeć, iż w dół rzeki jechało dwu samotnych jeźdźców, widać ich bowiem nie było.
Przy świetle dziennem byliby obydwaj niezawodnie zwrócili na siebie uwagę każdego, ktoby ich spotkał, a to nie tyle z powodu ubrania i uzbrojenia, ile dlatego, że obaj byli zatrważająco dłudzy. Możnaby dziesiątki lat szukać po wszystkich krajach, zanim znalazłoby się dwu ludzi, tak samo długich i chudych.