Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/197

Ta strona została skorygowana.
—  151   —

— Uff! — potwierdził Winnetou równie cicho.
Nastąpiły dwa szybkie skoki, które Komancz musiał usłyszeć. Odwrócił się, ale w tej chwili otrzymał od Old Shatterhanda znane uderzenie pięścią w skroń, wskutek czego runął jak kloc bez życia na ziemię. Chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko krótkie, ostre, westchnienie, które było raczej podobne do uderzenia skrzydłami znużonego ptaka, aniżeli do stłumionego przedśmiertnego okrzyku człowieka. Równocześnie ukląkł na nim Winnetou, aby mu związać nogi, a potem ręce na plecach. Old Shatterhand wyrwał garść trawy, wsunął nieprzytomnemu w usta i przewiązał je szmatą, oddartą od bluzy myśliwskiej, żeby nie mógł językiem wytrącić z ust trawy.
— Wodza już mamy — rzekł do Apacza — a jego ludzi dostaniemy z taką samą łatwością. Ja go zaniosę. Ty się nie trudź.
Zarzucił długie, kościste i ciężkie ciało na plecy i poszedł w towarzystwie Winnetou z powrotem ku parowowi.
Oczywiście nie zwrócili się wprost ku wejściu, lecz trzymali się więcej lewej strony i doszli do sosnowej gęstwiny, pod którą leżał inżynier ze swoim oddziałem. Był to wprawdzie człowiek sprytny i rozważny, ale przecież nie westman i byłby na widok dwu wynurzających się przed nim postaci popełnił jaką nieostrożność, gdyby Old Shatterhand nie przygotował go na to stłumionym głosem:
— Cicho! To my! Nie róbcie hałasu, mr. Swan!
— Ach, to wy! Kogóż tutaj wleczecie?
— Czarnego Mustanga — odrzekł zapytany, spuszczając z pleców jeńca na ziemię.
— Wodza tych czerwonych łotrów? Thunder-storm! To prawdziwa sztuka, à la Old Shatterhand i Winnetou! Ale on się nie rusza. Czy nie żyje?
— Owszem. Ręka moja dotknęła go w głowę cokolwiek niedelikatnie i utracił przytomność.