Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/203

Ta strona została skorygowana.
—  155   —

w nocy. Jednym z pierwszych był inżynier Leveret. Ujrzał ku swojemu zdumieniu Old Shatterhanda i Winnetou, z którymi obok innych stał jego kolega z Rocky-Ground.
— Wy tu, panowie, to wy? — zapytał całkiem bez tchu. — A tu pali się beczka z naftą! Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że chcemy wędzić czerwonych, mr. Leveret — odrzekł Swan.
— Czerwonych? Jakich czerwonych, sir?
— Komanczów, którzy postanowili was napaść i pozabijać.
— Heavens! Czy miało się to stać już dzisiaj?
— Oczywiście. Ale teraz siedzą w parowie, którego brzegi obsadzili moi robotnicy, a tu wstrzymuje ich ogień.
— Ale jak dostali się do parowu i jak wy przybyliście z swoimi ludźmi, mr. Swan?
— W najprostszy sposób na świecie. Oni tu przyjechali konno, a my pociągiem, który kazałem umyślnie złożyć.
— A ja o tem nie wiedziałem ani słowa, ani jednego słowa! — zawołał trwożliwy człowiek, którego lęk zwiększał się najwidoczniej. — Dla czego nie zawiadomiliście mnie o tem?
— Ponieważ czasu nie miałem.
— Mogliście zatelegrafować!
— Zaniechałem tego, bo sądziłem, że nie będziemy was potrzebowali i sami unicestwimy zamiary Komanczów.
— Tak... to co... innego, sir! Czy zdałaby wam się może teraz nasza pomoc?
— Dziękujemy. Jeśli chcecie się przypatrywać, to zostańcie, lecz zachowujcie się spokojnie i unikajcie zamieszania!
— Ani mi to przez myśl nie przejdzie! Skoro wam się tak ładnie udało wciągnąć czerwonych w pułapkę, nie chcę uszczuplać waszej sławy i brać ich także do niewoli.