Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—  3   —

Pomimo nieustannych grzmotów i błyskawic i pomimo niebezpiecznego sąsiedztwa podmywającej brzegi rzeki rozmawiali z sobą tak swobodnie, jak gdyby w słoneczny dzień jechali przez preryę. Gdyby kto mógł był ich wtedy zobaczyć, byłby dostrzegł, że przypatrywali się sobie uważnie pomimo ciemności, gdyż znali się dopiero od godziny, a na dzikim Zachodzie zawsze jest dobrze z początku nie ufać. Spotkali się na krótko przed zapadnięciem nocy nad rzeką i dowiedzieli się, że obydwaj udają się do Firwood-Camp[1], a wobec tego zbiegu okoliczności nie pojechali oczywiście osobno, lecz razem.
Nie pytali się wzajem o nazwiska i stosunki, a rozmowę prowadzili dotychczas tak ogólnej natury, że nie dotknęli rzeczy osobistych. Naraz zahuczał grzmot kilkakrotny i tyleż błyskawic mignęło oślepiająco ponad wązką doliną. Na to zauważył blondynek z zadartym nosem:
— Bless my soul! A to burza! Zupełnie jak u nas u spadkobierców Timpego!
Drugi jeździec mimowolnie zatrzymał konia na te słowa i otworzył już usta, aby szybko zadać pytanie, lecz się rozmyślił i popędził konia dalej. Przypomniał sobie, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa potoczyła się dalej, oczywiście półgębkiem jak tego wymagały okolica i położenie. Minął jeden kwadrans i drugi, a tymczasem znaleźli się jeźdźcy na zakręcie rzeki, a nadto w miejscu, znacznie podmytem przez wodę. Koń blondyna nie mógł się zwrócić dość szybko dostał się na grudę, wiszącą w powietrzu i zapadł się, nie głęboko na szczęście. Jeździec poderwał go, szarpnął nim w bok, ścisnął ostrogami i jednym skokiem stanął na silnym gruncie.

— Good god! — zawołał. — Dość jestem mokry od deszczu, kąpiel już zbyteczna! Omal się nie utopiłem! Prawie tak, jak ongiś u spadkobierców Timpego!

  1. Obóz w lesie jodłowym.