Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/234

Ta strona została skorygowana.
—  180   —

— Tak!
— Well! Ale ostrzegam, że tego, któryby nie odłożył wszystkiego i przyniósł na górę choćby najmniejszą broń, zabijemy natychmiast!
Wódz trząsł się z wściekłości.
— Jeśli uczynię to, czego żądasz — zapytał jeszcze — czy syn mojej córki także pozostanie przy życiu?
— Tak.
— Przysięgnij mi na to!
— Old Shatterhand nigdy nie przysięga. Daję ci słowo i dotrzymam go!
— Wierzę ci. Ty często na plemiona Komanczów sprowadzałeś nieszczęście, lecz nie skłamałeś nigdy jeszcze.
— Plemiona Komanczów same winne były temu, że spotykało je nieszczęście z mej i z Winnetou strony. My chcemy być ich przyjaciółmi i braćmi, lecz oni nas nienawidzą i zmuszają do obrony. Jeśli na tem gorzej od nas wychodzą, niech sobie to przypiszą. Czy i dziś wina nie leży po waszej stronie? Dlaczego nas okradłeś i godziłeś na nasze życie? I wy śmiecie jeszcze nazywać nas swoimi wrogami! Pshaw!....
— Milcz teraz o tem! Przyjdzie czas, kiedy jeszcze pomówimy o waszej przyjaźni! Teraz jest co innego do czynienia. Każ mi zdjąć pęta, żebym mógł zejść do moich wojowników!
— Ach, tym sam chcesz zejść?
— Przecież słyszałeś.
— I nieskrępowany?
— Tak.
— Czemu?
— To nie wystarczy, że stąd rzucę im kilka rozkazów. Jeśli mają broń złożyć i tak się poddać, to muszę wyłuszczyć przyczyny, które mię do tego kroku skłaniają.
— Well! — odrzekł Old Shatterhand, przypatrując się wodzowi z uśmiechem. — Zgadzam się, nawet jeśli