mnóstwem krzaków tak, że konie musiały się nieraz poprostu przeciskać. Gdyby burza była nie ustała i było tak ciemno jak przedtem, trudno byłoby wprost tamtędy przejechać.
Taka droga prowadziła przez jakiś czas, poczem dolina się rozszerzyła, ale w pół godziny znowu zwęziła się tak dalece, że tworzyła przesmyk nie długi, który uchodził na plac, zwany Firwood-Camp, ponieważ sterczały tu tylko niebotyczne jodły.
Dwie doliny krzyżowały się tutaj pod prostym kątem, a to dolina rzeki, którą przybyli obaj Timpowie, oraz druga, przez którą budowano właśnie kolej. Camp znaczy obóz, a że się tu obóz znajdował, to dostrzegli jeźdźcy pomimo nocnej ciemności, kiedy wjeżdżali w przesmyk.
Leżało tam mnóstwo olbrzymów ze świata roślinnego, które ścięto w tym celu, żeby z pni porobić deski, a z grubszych konarów progi do szyn, odpadki zaś przeznaczyć na paliwo. Most nad rzeką był już prawie gotowy, a w pobliżu stał przenośny tartak, którego piły miały pokonać te masy drzewa. Nieco dalej czerniała otchłań kamieniołomu, który dostarczał kamieni do murowanych części kolei, a na lewo ciągnęło się kilka z belek i desek wystawionych budynków, służących do pomieszczenia ludzi, narzędzi i zapasów.
Jedna z tych bud, zwanych tutaj shops, była nadzwyczajnie długa i głęboka. Cztery czuwające nad dachem kominy i oświetlone teraz okna kazały się domyślać, że mieszkają w niej zatrudnieni przy kolei robotnicy. Z tego powodu zwrócili się tam obydwaj przybysze.
Już zdaleka powitał ich dość wyraźny zgiełk ludzkich głosów, co świadczyło o obecności wielu ludzi, a im bardziej się zbliżali, tem silniej czuć było w powietrzu opary wódki. Zsiedli z koni, przywiązali je do wbitych prawdopodobnie w tym celu pali i chcieli już właśnie wejść, kiedy ukazał się w drzwiach człowiek, który odwróciwszy się jeszcze do środka, zawołał:
Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 6 —