Tam, gdzie Sierra Moro tworzy prawie kąt prosty z odnogami gór Raton, leżeli dwaj Indyanie nad brzegiem potoku. Jeden z nich miał zapewne przeszło sześćdziesiąt lat, a głową owiniętą w skórzaną szmatę, jak gdyby chciał coś na niej ukryć. Z zapadłej twarzy bił wyraz ogromnej zawziętości. Obok niego leżała strzelba. Drugi, nie tak stary, miał rzadkie, lecz długie włosy, zwinięte w węzeł, a w zapadłych również rysach twarzy piętno chytrości i podstępności. Za szerokim rzemieniem, służącym jako pas, tkwił nóż. Broń czerwonoskórców składała się tylko z wymienionej strzelby starego i noża młodego. Wyglądali jak ludzie, którzy przez dłuższy czas cierpieli nadzwyczajny niedostatek, może nawet głód i pragnienie. Nie mieli też sposobności do naprawienia defektów podartych ubrań, a mokassyny z nóg im niemal spadały.
Trawa była, jak okiem sięgnąć, zdeptana po obu stronach potoku, a silniejsze ślady wskazywały, że czerwoni kładli się tu i ówdzie na brzegu, aby ręką sięnąć do wody. Odrzucone łupy dzikiego harbuza dowodziły, czem musieli głód zaspakajać. Kiedy Indyanin zjada dziki harbuz w stanie zielonym, w jakim go znajdzie nad wodą, to źle z nim już jest z pewnością.
Stary położył się znów na ziemi i spojrzał w wodę,