Tokwi Kawa przyłożył rękę do oczu i siedział tak przez jakiś czas, poczem znowu opuścił rękę i powiedział:
— Jestem bogaty. Dlaczego nie przywiozłeś mi nic prócz jednego ubrania?
— Nie mogłem.
— Jestem bez konia, a posiadam przecież tak wiele koni. Czy zabroniono ci także zabrać dla mnie jednego?
— Tak.
Na to zwróciły się oczy jego trwożliwie na twarz wnuka. Trzęsąc się niemal ze strachu nad tem, jaką otrzyma odpowiedź, zapytał:
— Czyż nawet mego czarnego mustanga, który dla mnie więcej znaczy niż życie, nie chcą mi wydać?
— Ani jego.
Na to zerwał się Tokwi Kawa pchnięty wściekłością, dając jej upust w słowach. Ik Senanda podniósł jednak ostrzegawczo rękę i rzekł głosem uspakajającym:
— Tokwi Kawa jest wielkim wodzem i wie, że wojownik powinien się hamować. Czy siedzący tam i patrzący na nas ludzie mają sobie pomyśleć, żeś zapomniał być panem swoich myśli i uczuć?
Na to usiadł znów stary wódz, lecz upłynęło sporo czasu, zanim się chociaż pozornie uspokoił.
— Syn mojej córki — rzekł z uznaniem — ma słuszność. Nie chcę teraz myśleć o bolu, jaki mi sprawiono, ale skoro kiedyś powrócę tam, gdzie mi pójść teraz nie wolno, popamiętam to wszystkim, którzy przyczynili się do tego. Czy oprócz tego, co usłyszałem dopiero od ciebie, masz mi jeszcze co donieść?
— Nie.
— Uff! A przecież tylu starszych wojowników nazywało się moimi przyjaciółmi, a ja ich rzeczywiście za takich uważałem. Czy żaden z nich nie przesłał dla mnie jakiej wiadomości?
— Żaden.
— Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi
Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/301
Ta strona została skorygowana.
— 237 —