rosłą trawą równinę. Tu natrafili Komancze na trop dość znacznej liczby jeźdźców. Było ich niezawodnie przeszło dwudziestu i to białych, ponieważ wszyscy mieli konie podkute, a jechali w tym samym, co czerwoni, kierunku. Po śladach było widać, że przejechali tędy zaledwie przed godziną. Komancze nie mało ucieszyli się tymi śladami, gdyż uśmiechała im się nadzieja na napad, a więc i na sposobność zabrania koni i broni. Puścili się też skwapliwie w pościg.
Ślady biegły przez jakiś czas równolegle, potem zbliżyły się bardziej do gór, a wieczorem zaprowadziły Komanczów między góry. Zobaczywszy to Tokwi Kawa, rzekł do wnuka:
— Te blade twarze nie są ludźmi niedoświadczonymi, zwracają się bowiem zaraz o zmroku ku wzgórzom, aby nie nocować na otwartej równinie, gdzie zdaleka byłyby widoczne ich ogniska. Nie łatwo nam będzie zaskoczyć ich niespodzianie, zwłaszcza wobec tego, że mamy tak mało broni.
— Pshaw! Jest nas trzy razy tylu, co ich, a co się nie da zrobić przemocą, to osiągniemy podstępem.
— Chytrość zawsze była lepsza i więcej warta od przemocy, a szczególnie dla nas teraz wielkie posiada znaczenie. Należy wziąć pod rozwagę to, że głód pozbawił naszych wojowników sił. Musimy przedewszystkiem podkraść się pod obóz tych bladych twarzy, zanim będziemy mogli obmyślić plan dalszego działania.
Góry były pokryte lasem, z którego wysuwały się zarośla aż na równinę. Doszedłszy do owych zarośli, wyszukali sobie Komancze miejsce odpowiednie na obóz, wódz zaś oddalił się z Ik Senandą na poszukiwanie białych. Zmrok już zapadał, spodziewali się więc, że nie będą potrzebowali daleko chodzić.
Przypuszczenie to okazało się trafnem, gdyż zaledwie uszli z wszelką ostrożnością z kwadrans drogi, poczuli woń dymu w nozdrzach.
— Jesteśmy już blizko nich — szepnął stary do
Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/304
Ta strona została skorygowana.
— 240 —