Gdy już byli dość daleko od obozu białych, zatrzymał się Mustang i zapytał towarzysza:
— Czy zauważyłeś wszystko?
— Wszystko — odpowiedział Ik Senanda.
— Ja nie każde słowo zrozumiałem, ale znam dokładnie treść ich rozmowy. Dostaniemy jutro skalpy, konie, broń tych bladych twarzy i wszystko, co tylko mają przy sobie. Uff!
Powiedział to tak stanowczo, jak gdyby był pewnym zupełnie, Ik Senanda jednak wątpił trochę o tem i ostrzegł:
— Widziałeś zapewne i słyszałeś, że te blade twarze nie są greenhornami[1], których łatwo wywieść w pole.
— A ja ich przecież wywiodę!
— Ja uważam za odpowiedniejsze napaść na nich jeszcze dziś.
— Ty mówisz, jak młody wojownik, ja zaś jak mędrzec, który nauczony jest wszystko rozważać. Cztery warty chodzą bezustannie dokoła obozu i zauważyłyby nas niezawodnie. Na krzyk straży zerwaliby się wszyscy gotowi do walki i wystrzelaliby wielu z nas, ja jednak chcę wojowników oszczędzać, aby się nie narazić na nowe wyrzuty, gdy powrócę do szczepu. Tu nie powinna popłynąć krew ani jednego Komańcza.
— Ciekaw jestem, jak tego dokonasz!
— Słyszałeś, co mówili o bonancy?
— Tak.
— Ja nie znam tej bonancy i od nikogo jeszcze nie słyszałem tej nazwy, wiem jednak, gdzie się znajduje nasza szapo - gaska[2].
— Uff! — wymknęło się metysowi. — W jakim związku pozostaje ta kryjówka z twoim planem?
— Nie domyślasz się?
— Nie.
— Ty wiesz, równie dobrze jak ja, gdzie ona leży.