Tymczasem nadjechali konni, a odgłos kopyt zbudził śpiącego, który otworzył nagle oczy, a zobaczywszy białych, zerwał się przestraszony i jakby nie naumyślnie sięgnął ręką do pasa. Poczuwszy, że worek nieco się wyciągnął, wsunął go głębiej z tak trwożną skwapliwością, że przybysze byliby nabrali podejrzenia, nawet gdyby byli złota u niego nie widzieli. Był to oczywiście Ik Senanda, który doskonale odegrał swoją rolę. Czekał tutaj na białych, spostrzegł ich już zdaleka i udał tylko, że zasnął. Worek umyślnie tak założył, żeby się sam mógł otworzyć, chcąc uwagę bladych twarzy od razu zwrócić na tę okoliczność, że posiadał złoto. Ci dali się oczywiście natychmiast złapać w sidła.
— Czy wolno zapytać — zaczął ich dowódca — kto wy, półbarwny młodzieńcze?
— Nazywam się Yato Inda — odrzekł metys, nadając sobie miano, budzące zaufanie, tak samo, jak to uczynił w Firwood-Camp.
— Yato Inda? To znaczy: Dobry Człowiek, jeśli się nie mylę. Kto był waszym ojcem?
— Biały myśliwiec.
— A matką?
— Córka Apaczów.
— No, to imię odpowiada waszemu pochodzeniu. W jakim celu wałęsacie się w tych należących do Komanczów stronach, gdzie nawet niema Apaczów?
— Mój szczep nie cierpi mnie u siebie.
— Czemu?
— Ponieważ jestem przyjacielem bladych twarzy.
— Jesteście zatem banitą? Tę okoliczność potwierdzałoby to, że macie przy sobie tylko nóż, a strzelbę wam odebrano.
— Yato Inda uda się do bladych twarzy i kupi sobie od nich strzelbę.
— Tak! To, że was wypędzili czerwoni, usposabia nas do was przychylnie, lecz, jeśli chcecie kupić strzelbę, to musicie mieć pieniądze.
— Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/319
Ta strona została skorygowana.
— 253 —