Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/330

Ta strona została skorygowana.
—  262   —

bardziej na lewo ku wschodowi, aby w bezpiecznem oddaleniu od miejsca czynu zostawić konia, a potem zacząć się skradać.
Ogień płonął po zachodniej stronie skalnego szczytu, on zaś podjechał ku wschodniej i znalazł kąt zakryty! Tam przywiązał konia w takiej odległości od Indyan, że w zwykłych warunkach w kwandrans mógł się dostać w ich pobliże.
Zużył na to jednak więcej czasu, gdyż musiał się poruszać ostrożnie. Przemykając się ku zachodowi, dotarł nareszcie do wgłębienia gruntu, dzielącego Estrecho od pasma gór. Położył się na ziemi i zaczął leźć aż do rogu, z którego zobaczył ogień, płonący po lewej ręce, może w odległości dwustu kroków. Płomienie buchały tak wysoko i szeroko, że światło dochodziło prawie do rogu i oświetlało go jasno jak w dzień. Dalej nie mógł się już posuuąć wobec tego, że zauważył znaczną liczbę czerwonych, zajętych znoszeniem wiązek drzewa i wrzucaniem ich w ogień.
Lecz nietylko ich zobaczył. Jasność dochodziła aż na szczyt skały, a na nim dostrzegł Hum jeszcze wielu innych Indyan, którzy wspinali się na górę w jakimś nieznanym mu celu i rozdzielali się tam widocznie. Przez długi czas nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, czegoby tam chcieli, aż usłyszał jakiś głos z góry. Dobór słów i sposób wyrażania się wskazywał na to, że mówiący był Indyaninem, gdyż posługiwał się mieszaniną języka angielskiego i indyańskiego, podobnie jak to zwykli się wyrażać czerwonoskórcy. Wprawdzie każde słowo trudno było usłyszeć, ale przynajmniej można było śledzić treść przemówienia, które zawierało mniej więcej co następuje:
— Odrzućcie od siebie wszystką broń i cofnijcie się na tył Estrecha! Kto wystrzeli, lub w inny sposób będzie się bronił, zginie na palu, kto się zaś podda, temu darujemy wolność i życie!
— Aha, teraz już wiem! — rzekł do siebie Hum. — Białych zamknęli Indyanie w bonancy. W bonancy? Hm!