Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/332

Ta strona została skorygowana.
—  264   —

kilku chwilach wszystko mu się rozjaśniło, gdyż zaledwie przebrzmiały te słowa, podniosłą się przed nim druga postać, zatrzymała go jedną ręką w biegu, a drugą uderzyła pięścią w głowę tak silnie, że runął, nie wydawszy głosu z siebie. Teraz znalazł się przynajmniej chwilowo w położeniu nie lepszem niż towarzysze, których chciał ocalić, chociaż w ostatniej godzinie nie okazywali mu tej przyjaźni, co przedtem.
Pojechali oni, jak już wspomniano, naprzód i przybyli pod przewodnictwem metysa do krzemiennej skały, w którą wcinało się głęboko Estrecho de Kuarco. Poszli tam za nim bez namysłu i nie powzięli podejrzenia nawet wtedy, gdy się zatrzymał i rzekł, polecając im przejść obok siebie:
— Gdy wszystkie blade twarze tam wejdą, niechaj pozsiadają z koni i spętają im nogi. Ja tymczasem otworzę szybko ukrytą kopalnię, aby im pokazać bonancę.
Ukląkł tedy pod skalną ścianą i zaczął grzebać w kamiennem rumowisku, jak gdyby się starał odszukać wejście do bonancy. Biali minęli go aż do ostatniego człowieka, tylko dowódca, kiedy zsiadł z konia, stanął obok niego i zapytał skwapliwie:
— A więc tu leży zakopana masa złota?
— Tak — potwierdził mieszaniec.
— Jama tu tak wązka, że grzebać może tylko jeden człowiek.
Metys zamierzał zająć dowódcę, ażeby odwrócić od siebie jego uwagę, ten zaś łatwowiernie na to przystał i rozkazał:
— W takim razie zejdź ty na bok! Ja to sam zrobię!
Dowódca przykucnął i zaczął tak gorliwie odsuwać gruzy, że nie pomyślał o pilnowaniu metysa, który przypatrywał mu się tylko przez krótki czas, potem odstąpił o kilka kroków, przekonał się jednem spojrzeniem, że nikt z białych, zajętych wciąż jeszcze końmi, na niego uwagi nie zwracał i pomknął cichymi kroki ku wejściu,