Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/333

Ta strona została skorygowana.
—  265   —

gdzie ustawieni już Komancze rzucali wiązki drzewa na kupę, wódz zaś operował punksem (preryowym przyrządem do zapalania), aby ogień rozniecić.
— Uff! — rzekł Tokwi Kawa z uciechą. — Wpadli w pułapkę. Jestem z ciebie zadowolony!
— Uff! — odparł Ik Senanda. — Uniknąłem szczęśliwie niebezpieczeństwa!
— Ja ci to już naprzód zapowiedziałem. Hubka się już jarzy. Usłyszymy niebawem wycie bladych twarzy!
Zmrok zapadał coraz to więcej, a w skalistym przesmyku było jeszcze ciemniej, aniżeli na wolnem powietrzu. Dowódca białych grzebał w kamieniach, jak gdyby mu szło o własne życie, a po chwili rzekł do metysa, o którym sądził, że stoi jeszcze obok niego:
— Tutaj tak ciemno, że nic prawie nie widać. Rozniećmy kilka ognisk. Drzewa w lesie podostatkiem.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił głowę, ale nie dostrzegł tego, do którego mówił. Lecz i teraz nawet nie powziął podejrzenia. Powstał tylko, aby kilka razy zawołać głośno imię Yato Inda. Dopiero gdy to pozostało bez skutku, zaniepokoił się i zapytał swoich ludzi o metysa. Nikt jednak nie wiedział, co się z nim stało. Wszak on nie doszedł poza to miejsce, gdzie zaczął grzebać między kamieniami — myślał sobie dowódca — a ponieważ tam go nie było, przeto należało go szukać tylko w stronie wejścia. Naraz obudziło się w białym podejrzenie i to równie nagle jak mocno.
— Zounds! — zawołał. — Chyba nam metys nie umknął!
Wszyscy milczeli w dalszym ciągu, ale myśleli tak samo.
— Musimy się czemprędzej wydostać — mówił dalej. — Tam jaśniej, niż tu. Może go jeszcze zobaczymy!
Zwrócił się ku wejściu, a towarzysze za nim, lecz po kilku chwilach zatrzymali się wszyscy z przestrachem, spostrzegli bowiem przed sobą wznoszący się w górę ogień, który wkrótce tak się zwiększył i rozszerzył, że zapełnił sobą całe wejście.