Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/335

Ta strona została skorygowana.
—  267   —

— Stać! Niech blade twarze dalej nie jadą! Jestem Tokwi Kawa, wódz Komanczów i mam z sobą sześć razy po pięćdziesięciu wojowników. Jeślibyście popadli w to szaleństwo i chcieli przeskakiwać, moglibyście to uczynić tylko jeden po drugim, a my wystrzelalibyśmy was po kolei!
— Tokwi Kawa, kat białych myśliwców! — zawołał dowódca, zwracając się do swoich. — Czy słyszeliście, co powiedział? On ma słuszność. Jesteśmy zupełnie zamknięci i nie zdołamy się wydostać. On zechce naszych skalpów i jeśli się da uprosić, żeby nas przynajmniej z życiem puścił, to będzie to dla nas wielkiem szczęściem.
Jak gdyby słysząc te słowa, odezwał się znów Czarny Mustang:
— Jeśli blade twarze spróbują się bronić, będą zgubione, daruję im jednak życie, jeśli się nam poddadzą.
Ponieważ biali, znajdujący się w tyle, nie zrozumieli tej obietnicy, powtórzył im ją dowódca. Nastąpiła krótka narada, na której postanowiono ułożyć się z czerwonymi i podstępem uzyskać jak najlepsze warunki. To też jego mość zawołał teraz:
— Co was skłania do wrogiego postępowania względem nas? Przecież nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Wszystkie blade twarze są naszymi nieprzyjaciółmi — brzmiała odpowiedź. — Droga do ucieczki zamknięta, życie możecie ocalić tylko pod tym warunkiem, że poddacie się nam bez wszelkiego oporu. Odrzućcie broń!
— Behold! Tak źle jeszcze nie jest! Prawda, żeście nas zamknęli, ale spróbujcie nas stąd wydobyć! Strzelby nasze właśnie dowiodą wam, że to niedorzeczność uważać nas już za jeńców bezbronnych.
— Uff! Rozglądnijno się pierwej po waszem więzieniu. W górze na krawędzi skał stoi przeszło stu wojowników, gotowych na mój rozkaz posłać wam kule....
— Fatalne położenie! — zgrzytnął jego mość, oczywiście nie tak głośno, żeby to czerwoni słyszeli. — Jeśli tak jest, to wymiotą nas z góry i nie pokażemy im wcale