szklanki nanowo i wypijmy za nasze zdrowie i pomyślność przedsięwzięcia. No, trąć się ze mną!
— Na zdrowie, bracie, albo raczej, kochany Hazaelu!
— Na zdrowie! Ale ho, Hazaelu? Czy wiesz, że w Stanach załatwiają się ludzie jak najkrócej ze wszystkiem, osobliwie z imionami. Mówi się Jim, Tim, Ben i Bob, opuszczając resztę zgłosek, skoro jedna wystarczy. Mój ojciec mówił do mnie Haz zamiast Hazael i przyzwyczaiłem się do tego. Ty nazywaj mnie tak samo!
— Haz? Hm! W takim razie ty musiałbyś mnie wołać: Kaz zamiast Kazimierz.
— Owszem.
— Czy to nie brzmi zbyt głupio?
— Głupio? Nonsens! To brzmi ładnie, powiadam ci; mnie się podoba, a jakie wrażenie to na innych robi, to mi obojętne. A więc jeszcze raz na zdrowie, kochany Kaz!
— Na zdrowie, kochany Haz! Na zdrowie Kaza i Haza, najnowszych spadkobierców Timpego! Trącili się cicho, ale z zapałem, aby nie zwracać na się uwagi reszty pijących. Potem rzekł ciemnowłosy Haz:
— A więc do Santa Fé! Ale tego nie tak łatwo dokonać, gdyż trzeba będzie daleko objeżdżać.
— Czemu? — zapytał jasnowłosy Kaz.
— Bo udając się drogą najkrótszą, musielibyśmy przejeżdżać przez terytoryum Komanczów.
— Nie słyszałem, żeby czerwonoskórzy wykopali teraz topór wojenny.
— Ja także nie, ale te kanalie zachowują się zdradziecko nawet w czasie pokoju, a zawsze są względem bladych twarzy wrogo usposobieni. Spotkałem się wczoraj z pedlarem,[1] który wracał od nich. Wiesz o tem, że Indsmani nie czynią nic złego pedlarom, bo ci im są niezbędni. Ten powiedział im, że wielki wódz, Tokwi Kawa[2], oddalił się teraz z kilku najlepszymi wojownikami ze swego szczepu, nie mówiąc nikomu dokąd.