Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/346

Ta strona została skorygowana.
—  276   —

— Hm! Mnie on nic teraz nie wyrządził złego, a was także nie poturbował. Życie więc jego nie należy ani do was, ani do mnie. Musimy go puścić wolno, ale damy mu pamiątkę.
— Well! Niechaj dostanie taką, żeby ją popamiętał. Przedtem jednak weźmiemy go na spowiedź. Przesłuchanie musi się odbyć wedle ustaw sawanny. Ale, mister Shatterhand, ja wciąż jeszcze nie mogę wyjść ze zdumienia, że was tu widzę. Jak weszliście tutaj?
— W najprostszy sposób na świecie. Jak zetknęliśmy się z Mustangiem, o tem jeszcze usłyszycie, to zaś wiecie już, że zabraliśmy Komanczom broń, konie i leki. Oni podsłuchali, że zamierzamy udać się do Santa Fé, wskutek czego należało się spodziewać, że się na tej drodze zaczają, aby się na nas zemścić. Szukaliśmy więc gorliwie ich tropu.
— Przecież nie mogliście go zobaczyć!
— Czemu nie?
— Bo nie byli przed wami, lecz za wami. Wszak wy mieliście konie, a oni nie.
— Zapatrujecie się na rzecz całkiem mylnie! Właśnie dla tego, że byli bez koni, mogli przejść wprost przez góry, tymczasem my musieliśmy okrążać, przez co oni nas wyprzedzili. Natknęliśmy się na ich ślady nad wodą, gdzie oni ubili bizona, krowę i cielę i ruszyliśmy za nimi. Dziś rano dotarliśmy do ich wczorajszego obozu, zobaczyliśmy także ślady po waszym i zauważyliśmy, że was podeszli. Oczywiście ruszyliśmy znowu za nimi i przybyliśmy tutaj właśnie w chwili, kiedy rozniecono ogień, który miał wam zamknąć wyjście z Estrecha. Podzieliliśmy się, aby tę zgraję z kilku stron osaczyć...
— Hallao! W takim razie macie zapewne towarzystwo z wielu ludzi złożone?
— Nie. Jest nas tylko sześciu.
— Sześciu? Gdybyście nie nazywali się Old Shatterhand, uważałbym was za waryata. Sześciu ludzi chciało osaczyć stu Komanczów!
— Cóż w tem dziwnego? Tych stu Indyan nie ma