Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/347

Ta strona została skorygowana.
—  277   —

prawie żadnej broni, a tymczasem ja sam mam w mojej rusznicy, w sztućcu Henryego i w rewolwerach trzydzieści i dziewięć kul. Poza tem jest z nami ktoś, co więcej wart niż stu Komanczów.
— Któż to taki?
— Winnetou.
— Co? Wódz Apaczów jest także tutaj? Dzięki Bogu! W takim razie nie obawiamy się już niczego! Bez was bylibyśmy zgubieni, a wy ocaliliście nam życie. Tego nigdy wam nie zapomnimy, sir!
— Niema o czem mówić! Podzieliliśmy się zatem, aby Komanczów otoczyć. Ja powaliłem przytem jednego z waszych towarzyszy, nazwiskiem Hum, który z gorliwości, żeby was ocalić, tak był nieostrożny, że nie chciał nam dać żadnej odpowiedzi, wobec czego musiałem z nim postąpić jak z nieprzyjacielem.
— Zacny człowiek! My obeszliśmy się z nim niedobrze, a on chciał nas za to ocalić! Był mądrzejszy od nas i lepszy!
— To prawda zaiste. Uwolniłem go też niebawem. Potem wydostaliśmy się na skały, aby zaglądnąć do Estrecha. Na górze ustawili się Komancze, którzy jednak nic wam zaszkodzić nie mogli, ponieważ nie mieli broni. Patrząc pod światło ogniska, ujrzałem was naradzających się z wodzem, a równocześnie zauważyłem głaz, wystający ze ściany, przy pomocy którego mogłem zejść do was. W chwili właśnie, kiedy miano mnie spuścić, nadeszło trzech Komanczów, aby się ustawić w tem miejscu. Jeden ich okrzyk byłby nas zdradził. Niechętnie zabijam ludzi, ale tu nie było wyboru; dostali pięścią po głowie i pospadali tu do was. Potem ja zsunąłem się za nimi po lassach aż do głazu, gdzie znów umocowałem rzemienie i zlazłem aż na ziemię. W ten sposób dostałem się do was. Jesteście ocaleni, gdyż moi towarzysze stoją przed Komanczami i za nimi; nadto moi ludzie znajdują się w ciemności, a czerwonych oświetla ogień. Wystarczy jeden znak z mojej strony, a hukną strzały. Ach, patrzcie, wódz się już ru-