— Gdybyśmy je mogli dostać!
— Jakże musimy pracować, męczyć się teraz, aby kości nasze mogły spocząć w ojczyźnie obok naszych przodków!
Nastąpiła przerwa. Chińczycy namyślali się przez jakiś czas. Po chwili pociągnął jeden sporo dymu z fajki i, mrugając chytrze skośnemi oczyma, zapytał:
— Czy domyślasz się, gdzie leżą strzelby?
— Ja to wiem — brzmiała odpowiedź.
— No, gdzie?
— W domu inżyniera. Gdybyśmy je stamtąd jakoś wydostali, moglibyśmy je zakopać, a wtedy nikt nie wiedziałby, kto je zabrał.
— A potem sprzedalibyśmy je we Frisco[1]
za wielkie pieniądze i bylibyśmy wówczas bogatymi, bardzo bogatymi panami. Potem wrócilibyśmy do Państwa Środka i jedlibyśmy codziennie jaskółcze gniazda.
— Toby się dało uskutecznić, gdybyśmy tylko chcieli!
Po nowej przerwie w rozmowie, podczas której porozumiewali się wzajemnie minami i spojrzeniami, zauważył pierwszy z nich:
— Dom inżyniera jest z kamienia, a przez okno nie można się doń dostać! Drzwi są za mocne i mają silny żelazny zamek!
— Ale dach! To przecież shingles[2].
— Wiem o tem. Po drabinie można się tam wydostać, zrobić otwór i wleźć do środka.
— Drabin jest tu podostatkiem!
— Tak, ale gdzie zakopalibyśmy te strzelby? W ziemi popsułyby się z pewnością.
— Trzebaby je dobrze owinąć. W szopie, w której śpimy, jest mnóstwo plecionek z łyka.
Chińczycy rozmawiali dotychczas szeptem, a teraz przysunęli się do siebie jeszcze bliżej i zaczęli do siebie mówić już niemal niedosłyszalnie. Potem opuścili gospodę nie razem, lecz w odstępach kilku minut. Właśnie