— Mówcie! — ofuknął ich wódz Komanczów. — Czy te strzelby należały do Old Shatterhanda i Winnetou?
— Tak — wyszeptał ten, który odpowiadał dotychczas.
— A więc wyście je skradli?
Zapytany znów milczał.
— Widzę, że jesteście wagare sariczes[1], którym tacy ludzie nie powierzyliby nigdy swoich strzelb. Jeśli się nie przyznasz, dostaniesz w tej chwili nożem w brzuch! Mów!
Na to pośpieszył Chińczyk z odpowiedzią:
— Zabraliśmy je pokryjomu.
— Uff! A więc przecież! Winnetou i Old Shatterhand są tu widocznie bardzo pewni siebie, skoro rozstali się ze strzelbami. Wy jesteście złodzieje. Czy wiecie, co wam zrobię? Zasłużyliście na śmierć!
Na to rzucił się Chińczyk na kolana, wzniósł ręce do góry i zaczął błagać:
— Nie zabijaj nas!
— Powinniśmy wam, co prawda, odebrać życie, ale wy jesteście żółtymi, parszywymi, szakalami, na których waleczni wojownicy nie będą plamić swoich noży. Puścimy was zatem wolno, jeśli uczynicie to, co wam rozkażę.
— Powiedz, o powiedz! Będziemy ci posłuszni!
— Dobrze! Dlaczego ukradliście strzelby? Przecież ich nie potrzebujecie, gdyż nie jesteście myśliwymi.
— Chcieliśmy je sprzedać, gdyż słyszeliśmy, że warte są dużo, bardzo dużo pieniędzy.
— My kupimy je od was.
— Rzeczywiście? Rzeczywiście? Czy to prawda?
— Ja jestem wódz Komanczów. Imię moje brzmi Tokwi Kawa, co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Czy słyszeliście o mnie?
Oczywiście, że słyszeli o nim i to nic dobrego; przeciwnie, tak wiele złego, że Chińczyk odrzekł przerażony do głębi:
- ↑ Żółte psy — Chińczycy.